Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kąpiącego swe szare korzenie we wodach strumienia, wśród liści tegoż siedziała na gniazdku sikora. Ptaszyna zdawała się patrzeć mu w oczy; mimowolnie pomyślał: zaprawdę, ptaszek ten tłómaczy mi, czem jest to miejsce, bo mówi: nie boję się ciebie, gdyż prawem tego uroczego ustronia jest miłość!
Tak było w rzeczywistości i prawem, które tutaj rządziło, była miłość; ale, niestety! miłość bez prawa.
— Boże Izraela! — zawołał głośno, powstając z rozpłomienioną twarzą — Matko! Tirzo! przeklęta niech będzie chwila, w której, mimo że was utraciłem, czułem się szczęśliwym!
Wybiegł z gęstwiny i stanął nad kanałem, płynącym w sztucznie obmurowanym łożysku, czasem tylko śluzami wstrzymywanym. Ścieżka przywiodła go na most, z którego ujrzał mnóstwo innych mostów, a każdy w różnym zbudowany stylu.
U stóp swoich widział stojące wody, jak w stawie, dalej też same wody szemrząc po kamieniach, by wkrótce utworzyć nowy zbiornik i nową kaskadę, co się powtarzało tak daleko, jak oko jego zasięgnąć mogło. Wszystko to, mosty, stawy, wodospady, mówiło wyraźnie jak rzeczy martwe mówić mogą, że są tu na rozkaz pana, posłuszne woli bogów.
Naprzeciw Ben-Hura widniał lasek cyprysowy, drzewa jego wznosiły się niby kolumny proste i sztywne, jak maszty okrętowe. W miarę jak się zapuszczał w cieniste zakręty gaju, coraz wyraźniej dolatywała go wesoła trąbka, a za chwilę ujrzał leżącego w trawie człowieka, w którym poznał Żyda, spotkanego na drodze do świątyń. Człowiek ten wstał, a zbliżywszy się do niego, rzekł uprzejmie:
— I znowu pokój tobie!
— Dziękuję ci — odrzekł Ben-Hur i spytał: — Czyli idziesz w tę samą stronę co ja?
— Idę na wyścigi, a jeśli to droga twoja...
— Na wyścigi!
— Tak, trąbka, którą właśnie słyszałeś, wzywa współubiegających się.
— Przyjacielu — rzekł Ben-Hur — wyznaję moją nieznajomość gaju, a jeśli pozwolisz mi iść z tobą, rad będę.