Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

okręty, zaciemniając na chwilę purpurowe blaski pożarów. Poprzez chmury dymu, kurzawy i mgły dolatywał go trzask nacierających na siebie statków; niebezpieczeństwo zagrażało mu tuż. W chwili, gdy „Astreę“ pochłonęły bałwany, na pokładzie jej znajdowały się prócz jej własnej załogi dwie inne, nieprzyjacielskie. Wszystkich morze pochłonęło, wielu jednakże wypłynęło na powierzchnię wód i wiodło dalej bój zacięty, którego w głębokościach morza najprawdopodobniej nie zaprzestano. W śmiertelnym uścisku walczą z sobą z straszliwą zaciętością. W rękach wielu walecznych błyszczały oszczepy i dziryty, którymi starali się przeciwnikowi zadać jeszcze cios ostatni. I słychać było szum wód wzburzonych szamotaniem się walczących. A morze, ów wspólny grób dla przyjaciół i nieprzyjaciół, tutaj czarne ciemnością nocy, owdzie płomienne od gorejących okrętów. Ben-Hura nic walka ta nie obchodziła. Czy ci, czy tamci zwyciężą, zawsze to nieprzyjaciele, a każdy z nich zabiłby go bez wahania, choćby tylko dlatego, aby mu wydrzeć deskę, na której płynął. Trzeba się było więc spieszyć, aby opuścić złowrogie te strony.
A jednak zanim to zdołał uczynić, posłyszał szybki ruch wioseł i ujrzał galerę płynącą ku sobie. Wysoki maszt zdawał się podwójnie wysokim, a ciemne światła, igrające na złoceniach i ozdobach statku, czyniły go podobnym do węża, poruszającego szumiącą i pieniącą się wodę.
Szybko objął Ben-Hur myślą grożące mu niebezpieczeństwo, a trzymając się szerokiej deski, obliczał sekundy i czuł, że choć tylko pół sekundy, a może go ocalić lub zgubić. Nagle na powierzchni wody, w odległości ramienia, ukazał się hełm niby złoty promień, zanim dwie ręce z wyciągniętymi palcami, dwie ręce silne, któreby pewno nie puściły raz pochwyconej podpory. Na pierwszy widok Ben-Hur cofnął się z przerażenia, ale gdy hełm zanurzał się i wypłynął znowu, ręce obejmowały napróżno wymykającą się falę, nagle łuna oświeciła bladą twarz i szeroko roztwarte usta tonącego. Oczy nie były zamknięte, ale patrzały błędnie, oblicze trupiej bladości przedstawiało straszny obraz; przecież Ben-Hur, przypatrzywszy się zjawisku, krzyknął radośnie; a gdy głowa się znowu zanurzyć miała, chwycił za łańcuch podtrzymujący pod brodą hełm nieszczęśliwego i przyciągnął go do deski.