Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coraz szybciej przerabiać drutami, aby nie podnosić wcale oczu. Wkrótce usnął.
Sen jego nie trwał długo. Obudził go pot zimny, występując jak rosa na czoło.
Myśl jego zaczęła błąkać się pomiędzy życiem a śmiercią.
— Miłość? Czemże jest właściwie miłość? — powtarzał w duchu. — Miłość jest negacją śmierci, miłość jest źródłem życia. Co tylko pojmuję, miłość mi to wyjaśnia. Wszystko w niej się mieści. Miłość jest Bogiem, umrzeć zaś, to przelać iskrę nieśmiertelnej miłości, tkwiącą w każdym, a więc i we mnie, do źródła ogólnego, nieśmiertelnego, wiecznego.
Te marzenia, były mu wielką pociechą. Były to jednak tylko sny błogie, które majaczyły w jego mózgu gorączką podnieconym, nie zostawiając po sobie ani cieniu rzeczywistości. Usnął na nowo, oddany na pastwę takim samym chorobliwym halucynacjom.
Zobaczył się we śnie, leżącym w tym samym pokoju, który teraz zamieszkiwał. Odzyskał był jednak zdrowie najzupełniej. Przesuwało mu się przed oczami mnóstwo osób dotąd całkiem nie znanych. Rozmawiał i dysputował z niemi o rzeczach najrozmaitszych i chciał wyjść razem, choć nie wiedział właściwie dokąd i po co? Perswadował sam sobie tymczasem, że marnuje czas na takie błachostki, gdy powinienby się zająć czemś o wiele ważniejszem; sprawami niesłyszanej doniosłości. Nie przestawał atoli rozmawiać z niemi, wprawiając w zachwyt i podziw świetnemi cytatami i argumentami, w których on sam nie mógł się sensu dopatrzeć... Zwolna...