Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Po dwóch naraz! — bąknął oficer dowodzący plutonem, z najwyższą obojętnością.
Wszczął się pewien ruch w szeregach żołnierzy. Ów niepokój nie tyle wypływał z pospiechu żołnierzów, do wykonania rozkazu, ile z chęci pozbycia się czemprędzej tej roboty wstrętnej i niezrozumiałej. Urzędnik cywilny zbliżył się do skazanych, odczytując im w języku rosyjskim i francuzkim wyrok śmierci. Następnie czterech żołdaków porwało pod ramiona i powlekło pod słup dwóch złodziei. Ustawiwszy ich pod słupem, szukano dopiero chustek, żeby delikwentom oczy zawiązać. Oni strzelali w koło oczami, jak dzikie zwierzę, złapane w matnią, gdy widzi nad sobą fuzje wycelowane. Jeden z nich żegnał się raz po raz z wielkim zamachem, drugi skrobał się po głowie, wykrzywiając usta rodzajem uśmiechu głupkowatego. Gdy im oczy zawiązano, przymocowując sznurami do słupa, wyszło z szeregów dwunastu żołnierzów krokiem miarowym i stanęli na ośm stóp od słupa. Piotr przymknął oczy, aby nie widzieć tego, co się będzie dziać dalej. Ogłuszyła go nagle salwa z ręcznej broni. Zdawała mu się straszniejszą od warczenia piorunów. Spojrzał mimowolnie i zobaczył w chmurze dymu garstkę Francuzów, bladych i drżących, zajętych nad dołem, w tyle słupa. Przyprowadzono dwóch drugich skazańców. Ci wlepiali w swoich katów wzrok błagalny, jakby wołali o litość, o ratunek, jakby nie mogli w to uwierzyć, że mają zginąć za chwilę! I znowu Piotr odwrócił głowę machinalnie. Usłyszano łoskot jeszcze bardziej ogłuszający. Z piersią ścieśnioną, z zapartym oddechem, spojrzał na tych, którzy go otaczali.