Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Skoro pojawiasz się u nas hrabio, nie może Mikołko odczepić się od ciebie.
Piotr uśmiechnął się łagodnie, widząc że te słowa do niego się stosują:
— Odprowadzę go panu niebawem — zapewnił Dessalles’a, podając mu rękę na dobranoc. — Nie miałem nawet czasu przypatrzeć mu się dokładnie... Jak on robi się podobnym do swego ojca! Nieprawdaż hrabino? — Zwrócił się Piotr ku Marji.
— Do mojego ojca?! — wykrzyknął chłopczyna z zapałem cały zarumieniony, rzucając na Piotra spojrzenie namiętnej prawie miłości i wdzięczności.
Ten spuścił smętnie głowę na piersi, a po chwili nawiązał rozmowę na nowo, którą przerwały były dzieci, oddając wszystkim dobranoc.
Marja zasiadła po wieczerzy do krosienek. Nataszka siedziała naprzeciw męża nieruchoma, wchłaniając w siebie niejako każdą jego odpowiedź, na pytania któremi zasypywali go Rostow i Denissow, dla czego bawił tak długo w Petersburgu? Panowie palili fajki na długich cybuchach z wiszni tureckiej, nakładane i zapalane co chwila na nowo przez usłużnych kozaczków kilkonastoletnich, do tej obsługi wyłącznie odstawionych. Popijali przytem ulubiony „czaj“, dostarczany im przez Sonię siedzącą przed samowarem, z minką pełną melancholji. Mikołko wciśnięty w kąt najciemniejszy, zapatrzony w Piotra jak w tęczę, drgnął kiedy niekiedy, powtarzając szeptem słowa wujcia ukochanego, aby ich nie zapomnieć przypadkiem.
Rozprawiano o tem co się działo w najwyższych