Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie dostawił komu należało powierzonych mu papierów. Była już tymczasem godzina dziewiąta. Noc zapadła. Zeskoczył z konia i szedł po kamiennych stopniach ganku, do wysokiej wspaniałej sieni pałacu nietkniętego dotąd ani przez Francuzów, ani przez wojsko rosyjskie, chociaż stał pomiędzy dwiema armjami. W przedpokoju kręciło się mnóstwo służby. Jedni przynosili z kuchni na dziedzińcu coraz nowe półmiski, drudzy usługiwali gościom w głównej sali. Śpiewaków z braku miejsca ustawiono pod oknami pootwieranemi na oścież. Zobaczył zaraz w pierwszej sali głównodowodzących jenerałów, a pomiędzy nimi wysoką i imponującą postać Jermołowa. Wszyscy mieli twarze mocno zarumienione, mundury porozpinane, i byli cięci co się zowie. Jedni bardziej pjani siedzieli porozwalani na otomanach, ci zaś, którzy mogli się jeszcze na nogach utrzymać, stali w kółko, śmiejąc się na całe gardło i bijąc brawo jednemu z pomiędzy nich. Był to mężczyzna w sile wieku, piękny i smukły, który wziąwszy się po pod boki wycinał szczupaki, tańcząc na środku sali Tropaka, z lekkością i zwinnością baletnika. — Ha! ha! ha! brawo! brawo! Mikołaju Iwanowiczu!... brawo! ha! ha! ha! — wołano zewsząd.
Wysłannik zrozumiał, że popełnił błąd podwójny, wchodząc do sali tak niepotrzebnie i w dodatku w misji nader ważnej. Chciał się cofnąć, zaczekać, ale już go ktoś z obecnych był spostrzegł i doniósł o tem Jermołwi. Ten zbliżył się do niego, marszcząc brwi groźnie, wysłuchał raportu, i odebrał mu z rąk plik papierów, nie mówiąc ani słowa.