Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż to się dzisiaj stało, że nasza młodzież taka cicha i spokojna? — spytał zdziwiony.
— Filozofujemy — odrzuciła Nataszka, snując dalej wątek ich błogich marzeń.
Skoro Dimmler grać zaczął, Nataszka zbliżyła się cichuteńko do stołu, na którym stał kandelabr z czterema świecami płonącemi i wyniosła go na palcach do pokoju obok. Potem wróciła i usiadła znowu między Sonią i Mikołajem. W sali było prawie zupełnie ciemno, a szczególniej w ich kąciku noc zapanowała. Jedynie rzucały gdzieniegdzie jaśniejsze plamy, na posadzkę, drżące promienie księżyca przekradając się przez gęste drzew konary.
— Czy wiesz Mikołka? — szepnęła Nataszka, gdy Dimmler skończywszy kawałek, o który prosiła hrabina, brzdąkał coś nieokreślonego, czekając na natchnienie. — Czy wiesz że gdy tak sięgamy coraz dalej i dalej po wspomnienia w nasze lata dziecięce, zaczynamy nieledwie przypominać sobie, co się działo z nami, przed naszem urodzeniem, i...
— Ależ to po prostu metampsychora — przerwała jej Sonia, chcąc pokazać, że nie zapomniała jeszcze czego ją uczono — Egipcjanie wierzyli święcie, w przejście dusz naszych po śmierci w ciała zwierząt, lub żeśmy byli zwierzętami, przed naszym urodzeniem.
— W to nie wierzę ani troszkę! — Nataszka ręką machnęła, mówiąc cichuteńko, mimo że Dimmler grać przestał. — To atoli wiem na pewno, żeśmy gdzieś, kiedyś byli aniołami, a może nawet schodziliśmy na ziemię, i