Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szące zbyteczną bystrością) że nie czas się wahać, i trzeba jechać czemprędzej!
Po zwykłej drzemce poobiedniej, kazał sobie osiodłać starego Marsa, ogiera mocno kapryśnego i niesfornego, na którym nie siedział od dawna. Po kilku godzinach powrócił na nim stępą. Ale z konia para buchała wszystkiemi porami, a czoło jeźdźca, perliło się grubemi potu kroplami. Zapowiedział Ławruszce, którego wziął również w spuściźnie po Denissowie, i towarzyszom u niego zebranym, że podaje o urlop, aby odwidzieć swoich rodziców. Zdawało mu się czemś równie nieprawdopodobnem, opuszczać pułk przed samemi ćwiczeniami dorocznemi, nie wiedząc na pewno, czy dostanie awans, i dekorację św. Anny, jak sprzedać taniej niż dwa tysiące rubli, trójkę pysznych rysaków, którą targował u niego od dawna, chcąc ją nabyć, hrabia Gołuchowski. Nie będzie zatem dowodził tańcami na balu wspaniałym, który wyprawiali huzary dla pięknej Polki, pani Pszczebiszewskiej, na złość i na przekor ułanom, którzy przed miesiącem fetowali w ten sam sposób, inną piękność warszawską, majorową Berezowską? Co za smutek opuszczać kącik tak cichy obecnie, służbę tak spokojną i wygodną, aby utonąć w chaosie, i mieć kłopotów na głowie po wyżej uszu! Jego towarzysze broni, pożegnali go wspaniałym objadem, po piętnaście rubli od głowy, z muzyką i chórami. Rostow z majorem Bassowem, puścili się w końcu Tropaka. Gdy już wszyscy byli pijani, jeden lepiej niż drugi, oficerowie zaczęli Mikołaja ściskać, całować, porwali go na ręce, i grzmotnęli nim o podłogę.