Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aż tak daleko, żeby obiecać z góry, że jabym tak uczyni! w danym razie... Jam nie zdolny do czegoś podobnego.
— Tu zachodzi olbrzymia różnica... — Piotr zauważył.
Andrzej wykrzyknął, nie pozwoliwszy mu nawet dokończyć.
— Tak, tak, prosić na nowo o jej rękę, okazać się wzniosłym, szlachetnym i tem podobnie... Możeby to było rzeczywiście szczytem wspaniałomyślności, ale nie czuję się zdolnym ubiegać się o lepsze, z panem Kurakinem... Jeżeli zależy ci na tem, żeby zostać nadal moim przyjacielem, proszę cię raz na zawsze, nie wspominaj mi więcej o niej, ani o całej tej historji... A teraz żegnaj mi... Oddasz jej te listy do rąk własnych, nieprawdaż?
Piotr odszedł, ale chciał jeszcze pożegnać się z księżniczką Marją. Zastał ją przy starym ojcu, który wydał mu się nadzwyczaj wesołym, i niby odmłodzonym. Potrzebywał jedynie spojrzeć na nich, aby zrozumieć, jak pogardzali i do jakiego stopnia była im nienawistną cała rodzina Rostowów. Czuł że niepodobna wymówić w obec nich tego nazwiska. A główna wina, ciężyła na starca dziwactwie. Gdyby nie ta zwłoka, Nataszka byłaby już szczęśliwą mężatką, czy wychodząc za księcia Andrzeja, czy za kogokolwiek innego.
Zatrzymano Piotra na objad. Przy stole mówiono wyłącznie o wojnie, która miała wybuchnąć niebawem. Andrzejowi usta nie zamknęły się ani na chwilę. To kłócił się z ojcem ząb za ząb, to z Dessalem dysputował zawzięcie. Był podniecony gorączkowo, a Piotr zgadywał aż nadto dobrze, co było do tego powodem.