Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i mozołą, trwała z jakie dziesięć minut, gdy usłyszano za drzwiami szybkie kroki i uderzenie o posadzkę pantofli z nóg opadających. Twarz Marji pozieleniała z trwogi śmiertelnej. Drzwi otworzyły się z trzaskiem, i wszedł stary książę w białym szlafroku, w pantoflach i szlafmycy bawełnianej na łysej czasce.
— Ah! pani... hrabianko Rostow!... (jeżeli się nie mylę?) chciej wybaczyć... nie sądziłem... nie spodziewałem się... Bóg mi świadkiem!... żeś nas raczyła zaszczycić swojemi odwidzinami! Szedłem po prostu do mojej córki... dla tego w stroju tak niestosownym... Proszę mi przebaczyć i mieć za wytłumaczonego... Bóg mi świadkiem!... nie wiedziałem... nie spodziewałem się zastać tu panią! — powtarzał, kładąc nacisk na słowa ostatnie, w tonie nader niemiłym i wysoce impertynenckim. Marja zerwała się była na równe nogi, i stała przed nimi drżąca i pomieszana, nie śmiejąc spojrzeć, ani na ojca, a tem mniej na Nataszkę. I ta powstała z fotelu, witając starca ukłonem. Usta dragały jej kurczowo, twarz płonęła wstydem i oburzeniem najwyższem. Jedna Francuzka uśmiechała się, szczerząc ząbki do starego dziwaka, jakby nigdy nic nie zaszło. — Proszę mi przebaczyć... proszę przebaczyć... Bóg świadkiem... — starzec mruczał dalej pod nosem, mierząc Nataszkę od głowy aż do stóp, wzrokiem ponurym i na wskroś przenikającym. Nareszcie wyszedł. Pierwsza Francuzka odzyskała równowagę, i zaczęła rozwodzić się nad złem zdrowiem księcia. Marja i Nataszka patrzyły jedna na drugą, pomieszane i milczące, nie będąc w stanie wymówić jednego słowa, tak je coś za gardło chwytało.