Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czami, Paryż ich rajem! — Podniósł głos umyślnie, aby go każdy mógł usłyszeć należycie. — Wszystko u nas jest francuzkiem, mody, myśli, uczucia! Ty książę wypędziłeś od siebie Métiviera, a nasze panie, padają przed nim na kolana, włóczą mu się za nogami!... Wczoraj naprzykład porachowałem w pewnym salonie, aż sześć dam z najwyższej arystokracji, raczej rozebranych, niż ubranych, jakby szły do kąpieli, a nie na bal. Z jakąż rozkoszą, chciej mi książę wierzyć, byłbym wyciągnął z muzeum tradycjonalną, grubą, sękatą laskę Piotra Wielkiego, aby nią wysmarować plecy należycie, po naszemu, jak to dawniej w Rosji się praktykowało, tej całej naszej młodzieży, tak męzkiej, jak i żeńskiej!... zaręczam że ich głupie zacietrzewienie wszystkiem co francuzkie, wyleciało by im prędko z głowy, i poszłoby do wszystkich djabłów.
Zapanowało głuche milczenie. Książę Bołkoński potakiwał głową, z błogim uśmiechem, słowom gwałtownym, które jakby mu jego biesiadnik wyjął z pod serca.
— A teraz żegnam waszą ekscellencję... proszę uważać na siebie i zdrowie szanowne pielęgnować! — dodał Roztopczyn zrywając się nagle, jak to było jego chwalebnem zwyczajem.
To mówiąc podał dłoń Bołkońskiemu.
— Żegnaj mi drogi przyjacielu, twoje słowa były dla mnie najsłodszą muzyką. Nie mogę nigdy dość się ciebie nasłuchać.
Zatrzymał go lekko za ramię, i podał mu do pocałowania policzek pomarszczony. Reszta gości idąc za przykładem Roztopczyna, wstała również aby odejść.