Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dnia pewnego starzec w obecności córki, najprzód pocałował Francuzkę w rękę z galanterją, a następnie pociągnął bliżej i wycisnął na jej ustach namiętny pocałunek. Marja spłonęła rumieńcem wstydu, wstrętu i oburzenia. Wstała wychodząc natychmiast z pokoju. Gdy za chwilę później spotkała się z nią Francuzka, jak zawsze figlarnie uśmiechnięta, otarła łzy czemprędzej, zbliżyła się do niej, obrzucając najdotkliwszemi wymówkami:
— To szkaradnie, nikczemnie, nieludzko wyzyskiwać w sposób tak ohydny, słabostkę starca nad grobem... Precz! i nie pokazuj mi się więcej na oczy podła intrygantko... — wykrzyknęła w końcu głosem stłumionym przez łkanie gwałtowne.
Nazajutrz ojciec nie odezwał się do niej ani jednem słowem, zauważyła jednak podczas objadu, że pannie Bourrienne podają półmiski przed nią. Gdy biedny stary kamerdyner, zapomniawszy na nieszczęście o tym nowym kaprysie swego pana, podał kawę czarną pierwszej księżniczce Marji, starzec wpadł w furję po prostu. Zwalił laską starego, wiernego jak pies sługę, oświadczając kategorycznie, że wypędza go natychmiast:
— Zapomniałeś łotrze jakiś... — wrzeszczał książę, trzęsąc się z gniewu. — Zapomniałeś o moim wyraźnym rozkazie?!... Ona jest i zostanie pierwszą w moim domu, rozumiesz bydlaku?!... To moja najlepsza i jedyna przyjaciółka... A gdybyś ty się ośmieliła kiedykolwiek, do takich obelg, jakiemiś ją wczoraj wieczorem obrzuciła, pokażę ci, kto tu jeszcze panem... Ruszaj na złamanie karku i niech cię więcej nie widzę, lub przeproś ją natychmiast.