Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podobny do owych szambelanów w odstawce, którymi pogardzał, do tych istot głupich, bezbarwnych, nadętych jak purchawki, zakochanych w swojem ja, zadowolonych z swojej nicości:
— Dowód najlepszy — powtarzał w myśli — żem ja wiecznie i zawsze nie zadowolony, wiecznie nagabywany chęcią i żądzą namiętną, zrobienia czegoś wielkiego, skutecznego dla dobra ludzkości!... Któż wie jednak? — dodawał zaraz, ze zwykłą u niego skromnością i pokorą. — Któż wie, czy i oni nie próbowali wytknąć w życiu nowych dróg, czy nie dążyli również do wzniosłych celów? A tymczasem zapory nie do przełamania, siła wypadków i okoliczności, wrogie żywioły, z któremi staczali walkę nadaremną, złamały ich wolę, unicestwiły chęci najszlachetniejsze, zaprowadziły słowem tam, gdzie ja obecnie stanąłem.
Dzięki tym rozumowaniom, po kilkomiesięcznym pobycie w Moskwie, nie tylko przestał nimi pogardzać, ale pokochał całem sercem, zaczął prawie otaczać szacunkiem, ubolewając li nad współtowarzyszami niedoli, jak ubolewał nad swoim własnym losem fatalnym.
Piotr nie doświadczał teraz owych gwałtownych napadów rozpaczy, wstrętu i zniechęcenia do życia. Z częsta jednak nagabywało go cierpienie moralne, niepozbyte, mimo że usiłował je stłumić, i zamknąć w głębi serca. Wtedy zapytywał sam siebie:
— Po co, i w jakim celu żyjemy? Na co właściwie stworzyła nas Opatrzność, i do czego przeznaczyła? — Wiedząc atoli ze smutnego, a tylokrotnego doświadczenia, że te kwestje dręczące jego sumienie pozostaną bez