Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo jest dla ciebie za młody, za ubogi, nadto bliski krewny, i że ty go w końcu wcale nie kochasz.
— Któż to mamie powiedział?
— Moje własne oczy... a to nie dobrze, moja droga, kokietować z kimś na zimno.
— Gdybym jednak pragnęła wyjść za niego?
— Posłuchaj mnie... mówię całkiem na serjo, i...
Nie pozwoliła matce dokończyć. Porwała jej rękę impetycznie, wycałowała z wierzchu, ze spodu, potem zginała palec po palcu, całując osobno każde zgjęcie, przyczem mruczała z cicha:
— Styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj. Niechże mateczka mówi teraz dalej!
Matka zamilkła, oddana cała rozkoszy nadziemskiej, wpatrywania się w swoje dziecko najukochańsze.
— Tak, źle robisz. Obecnie nikt sobie nie przypomina, waszych stosunków dziecięcych, a Borysa zbytnia poufałość z tobą, może cię skompromitować w oczach innych młodych ludzi... po cóż zresztą dręczyć go niepotrzebnie!... Mógłby znaleść sobie partję odpowiednią, jaką pannę bogatą, co jest dla niego warunkiem koniecznym w przyszłości. Tymczasem teraz za tobą szaleje...
— Czy na prawdę szaleje?... — szepnęła Nataszka.
— Zacytuję ci pewien przykład, mnie samej dotyczący. Miałam bliskiego krewnego...
— Wiem, już wiem... Cyryla Andrzejewicza, nieprawdaż? Ależ on taki stary!
— Oh! wtedy był pięknym i smukłym jak sosna młodzieńcem!... Pomówię o tem z Borysem; musi zaprzestać tych nazbyt częstych wizyt u nas...