Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w aleji do pałacu prowadzącej, coś go tknęło było, niby iskra elektryczna. Później stał w oknie prawie noc całą, marząc przy świetle księżyca. Irytował się myśląc, dla czego tak długo nie korzystał z tej znajomości. Tyle mu teraz sprawiał przyjemności pobyt w domu Rostowów.
Po obiedzie Nataszka zaśpiewała na prośbę Andrzeja. Zrazu siedząc w okna framudze, rozmawiał z cicha z resztą pań. Naraz coś go za gardło ścisnęło, urwał w pół słowa i uczuł łzy w oczach. Były to jednak łzy słodkie, po których czuł jak mu się coraz lżej na sercu robi. Sądził, że już nie jest zdolnym zapłakać takiemi łzami. Spojrzał na Nataszkę, a serce o mało mu z piersi nie wyskoczyło z nadmiaru radości, z nadmiaru szczęścia! Ucieszony i smutny jednocześnie, pytał się w duchu, jakie uczucie te łzy mu wyciska? Czy wspomnienie jego przeszłości, śmierć przedwczesna żony młodziusieńkiej, rozwiane ułudy i nadzieje na przyszłość?... Czy też niby nagłe objawienie nowej miłości ziemskiej, bynajmniej nie licującej z dziwną potrzebą nieskończoności, z chęcią ulatywania w sfery wyższe i niezmierzone? Czyżby na prawdę duch jego miał zapragnąć na nowo, ciasnych ram życia we dwoje? Czyżby zadowolnił się jednocząc się i zlewając niejako w jedno, siebie z tą prześliczną, czarującą dzieweczką? Sam siebie nie pojmował, a te wątpliwości, te pytania, na które nie umiał na razie odpowiedzieć, dręczyły go i niepokoiły niewypowiedzianie.
Zaledwie Nataszka skończyła śpiewać, przybiegła spytać go, czy przyjemnie mu było słuchać jej głosu. Wypowiedziawszy te słowa, zarumieniła się pomieszana,