Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oho! Nie ma ich tu bratku od dawna! — zaśmiał się żołnierz drwiąco. — Uciekli jedni z pierwszych!
Rostow puściwszy żołnierza, pijanego najwidoczniej, zatrzymał przechodzącego luzaka, który wyglądał na masztalerza jakiejś wojskowej matadory. Ów służący opowiedział mu, że car przejeżdżał tędy mniej więcej przed godziną co konie mogły wyskoczyć, i że jest rannym niebezpiecznie.
— Być nie może! — wykrzyknął Rostow. — To jechał chyba kto inny?
— Widziałem go na własne oczy! — zapewniał sługus z chytrym uśmiechem. — Czy to ja go nie znam? Czy nie widziałem go setki razy w Petersburgu? Był strasznie blady, wciśnięty w sam róg powozu. To ci pędził na złamanie karku, swoją czwórką karoszów Ilko Iwanowicz! A może nie znam i tej czwórki? Może cara wiózł kto inny, niż jego stangret ulubiony i jedyny Ilko Iwanowicz?
— Kogo pan szukasz? wodza naczelnego? — spytał Rostowa o kilka kroków dalej oficer ciężko ranny. — Padł na miejscu, trafiony w same piersi kulą armatnią, właśnie przed naszym pułkiem.
— Nie zabito go, tylko raniono — wtrącił ktoś drugi.
— Kogo? Kotuzowa? — spytał Rostow.
— Nie Kotuzowa... innego... jakże go nazywają?... No, mniejsza zresztą o to! Nie wielu żywych zostało! bardzo niewielu!... Jedź pan w tę tu stronę. Znajdziesz wszystkich dowódzców zebranych razem we wsi Gostjeradek.
Rostow jechał dalej krok za krokiem, nie wiedząc