Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było jednak sądzonem księciu Andrzejowi widzieć końca owej walki zaciętej. Został silnie uderzony w głowę. Zdawało mu się zrazu, że uderzył go któryś z rosyjskich żołnierzy w popłochu i stanie bezprzytomnym. Ból był nie tyle dotkliwy co rozdrażniający. W tej chwili szczególniej był mu nader niemiłym, kiedy radby był skupić myśli i zestrzelić wszystkie w jedno ognisko.
— Co się ze mną dzieje?... Nie mogę utrzymać się na nogach... chwieją się podemną... lecę. — I upadł na wznak. Po chwili oczy na powrót otworzył, chcąc dowiedzieć się o wyniku ostatecznym walki dwóch Francuzów z jednym rosyjskim artylerzystą i czy armaty zostały uratowane, czy też zabrali je Francuzi? Niczego już jednak nie mógł dopatrzeć. Tylko wysoko, bardzo wysoko w górze, zobaczył olbrzymie niebo lazurowe, głębokie, bezdenne, po którem płynęły zwolna chmurki srebrzyste, niby stado pierzastych łabędzi.
— Jaka tam cisza! jaki spokój! — mówił sobie w duchu. — To nie tak, jak kiedy ja biegłem na przód, lub kiedyśmy biegli wszyscy. Inaczej tam się dzieje, niż w owych dwóch twarzach pałających nawzajem nienawiścią i chęcią mordu! Wtedy i te chmurki nie płynęły po niebie tak spokojnie, po tem niebie bez końca... Że też ja pierwej nie mogłem dopatrzeć tej głębi? Jakże czuję się szczęśliwym, żem ją spostrzegł nareszcie... Tak, wszystko jest próżnią, nicością, zawodem i oszukaństwem, prócz tego jednego. Dzięki Ci Boże, za ten spokój, za tę ciszę!...