Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żałował kułaków na prawo i lewo, ani przekleństw dosadnich. Żołnierze ściskali się ile mogli, aby go przepuścić, zaraz ich jednak spychano, a nogi Neświckiego były jakby w śruby ujęte.
— Neświcki, Neświcki! Bałwan z ciebie skończony!
Neświcki oglądnął się w koło słysząc ten głos zachrypnięty, i zobaczył o jakich piętnaście kroków od siebie, oddzielonego niby murem chińskim, tą masą zbitą z ciał ludzkich, Denissowa, z włosami rozburzonemi, z kaszkietem na karku, z dolmanem przerzuconym junacko przez ramię.
— Powiedz raz tym djabelskim synom, żeby nas przepuścili! — wrzeszczał Denissow na całe gardło, pieniąc się ze złości bezsilnej i wywijając młyńca pałaszem, z pochwy wyciągniętym.
— To ty, Waśka? — zaśmiał się wesoło Neświcki. — Co robisz na moście?...
— Paradne pytanie!... Chcę przejść z moim szwadronem na drugą stronę, do kroćset piorunów! — klął dalej powstrzymując ile możności w zapędach swojego ognistego rumaka, karosza czystej krwi arabskiej, który strzygąc niespokojnie delikatnemi uszkami, okryty pianą, żuł niecierpliwie wędzidło, tupał po deskach mostu i byłby gotów wskoczyć w rzekę przez poręcz i przez te wszystkie zawadzające mu głowy ludzkie, skoroby mu był na to pozwolił siedzący na nim jeździec.
— A to stado baranów... głupich, prawdziwych baranów!... Zrobić miejsce!... Hej! ty tam z twoim djabelskim furgonem... Ustąpicie się czy nie? djabelskie nasienie... Inaczej posiekam w czambuł... na kapustę!...