Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyłączając samego Neświckiego, odprowadzali wzrokiem zaciekawionym oddalający się wóz z kobietami. Za niemi, toczyła się nieprzerwanie fala unosząca piechurów, furgonów i luzaków konie prowadzących. Można było słyszeć dalej słowa urywane pomiędzy żołnierzami. Naraz wszystko stanęło, jak pod zaklęciem czarownika. Spowodował tę przerwę koń od furgonu, który skacząc i wierzgając, zaplątał się w lejce, upadł i musiano zatrzymać się, nim zdołano go wyplątać i nazad postawić na nogi.
— Hej! czego stajecie bydlaki!... Na co czekacie?... Do kroćset piorunów!... Nie pchajcie się... Do djabła taka trzoda niesforna!... Co to będzie, jak zacznie Francuz walić w most!... Gwałtu! zdusicie oficera!... — krzyczano i nawoływano z wszystkich stron, a mimo tych łajań i złorzeczeń, cisnął się jeden przez drugiego, na nic i na nikogo nie zważając.
Naraz Neświcki usłyszał tuż obok siebie hałas niezwykły. Coś wielkiego przeleciało mu z hukiem i szumem po nad głową, tonąc w wodzie z łoskotem.
— Oho! aż tu zaleciało djabelstwo — mruknął ponuro jeden ze starszych żołnierzy, odwracając głowę ku nurtom rzeki.
— Ba! podbiczowują nas umyślnie, abyśmy nie marudzili, tylko wynosili się czemprędzej — dodał drugi z pewnym niepokojem.
Neświcki zrozumiał, że to była pierwsza bomba.
— Hej! podaj mi konia! — krzyknął gromko na kozaka. — A wy ustąpcie się do kroćset piorunów!
Nie bez trudu dostał się do konia, pomimo, że nie