Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tornistrów i mantelzaków, twarzy ogorzałych, z mocno wystającemi kośćmi w chudych policzkach, z wyrazem bezmyślnym a zmęczonym. Szli oni niby stado baranów na rzeź prowadzonych, mięsząc stopami błoto na moście nagromadzone. Kiedy niekiedy, wyższy oficer, przebijał się przez te żywe fale, torując sobie drogę przemocą, tak zupełnie jak owa piana płynąca po wodnych falach. Częstokroć piechota unosiła z sobą bądź huzara bez konia, wysłanego z raportem, bądź luzaka z innego pułku konnicy, bądź cywilistę, dążącego ku miastu, lub z miasta uciekającego. Wyglądali oni tak samo wśród tego morza głów, jak lekkie trzaski z drzewa, unoszone prądem rzeki i płynące po wierzchu fal. Czasem znowu ukazał się furgon cały skórą okryty, zaprzężony czwórką lub nawet w sześć koni. Ten płynął majestatycznie, samym środkiem mostu, podtrzymywany falą ciał ludzkich, zupełnie jak ciężki kloc drzewa, wodą unoszony.
Hospody pomyłuj! — westchnął kozak nieszczęśliwy, nie mogąc ruszyć się z miejsca — leje się to i leje, nieprzymierzając, jak woda kiedy przerwie groblę!... Hej ludzie! a dużo was tam jeszcze?
— Miljon bez jednego! — zażartował jakiś dowcipniś w humorze podnieconym, mrugając oczami i ocierając się o luzaka w swoim długim obszernym u dołu szynelu. W tropy za owym młodzikiem rozweselonym, szedł stary wiarus, z miną ponurą, mówiący półgłosem do swojego towarzysza:
— Jak tamci zaczną walić w most, to człekowi nie dadzą się nawet po łbie poskrobać...
I przepływały fale żywe za falami. Za niemi tło-