Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.

Dwie kule armatnie, wyrzucone przez działa nieprzyjacielskie, przeszły powyżej mostu. Na moście zaś roiło się od tłoczących się żołnierzy. W samym środku oparty o poręcz, stał Neświcki, śmiejąc się ze swego kozaka, który nie wiedział jak sobie radzić w tym tłoku z dwoma końmi, swoim i Neświckiego, które trzymał za uzdy. Ilekroć chciał biedny luzak postąpić o krok naprzód, fala ciał ludzkich lub furgon nadjeżdżający z bagażami pułkowemi, przypierał go napowrót wraz z końmi do poręczy.
— Hej, kamracie! — przemawiał kozak do żołnierza jadącego z furgonem, który rozpychał kołami zbitą masę piechurów. — Hej człecze! zaczekaj trochę. Przypnę z tyłu do woza konie jeneralskie...
Żołnierz jednak, głuchy nawet na magiczne słowa: — „konie jeneralskie“ — krzyczał ze swej strony na ludzi zastępujących mu drogę.
— Hej tam, swojaki! Hej, na lewo!... Hej, hej!...
Ale „swojaki“ tak samo nie zwracali uwagę na jego rozpaczliwe nawoływanie. Szli dalej zbici w jeden kłąb, ramię obok ramienia i zaplątując bagnety jeden o drugi. W dół spojrzawszy Neświcki ujrzał fale rzeki płynące szybko jedna za drugą, pokryte białą pianą i potrącające z łoskotem mostu arkady murowane z kamienia ciosowego. Jeżeli zaś oglądnął się w koło siebie, widział znowu przepływające fale głów ludzkich, niby w pościgu, tak jak tamte u dołu; tłoczące się z pospiechem gorączkowym, byle dalej... byle most minąć!... Był to istny las bagnetów, kaszkietów okrytych ceratą,