Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dokładnej z położenia. Tymczasem ów Francuz z nosem jak dziób sępa, z twarzą taką dziwną, dysząc z biegu prędkiego i którego widział już teraz doskonale, zbliżał się ku niemu z nałożonym bagnetem. Rostow porwał za pistolet, lecz zamiast dać ognia do przeciwnika, rzucił tylko nim gwałtownie i uderzył Francuza kolbą w głowę, przyczem wziąwszy nogi za pas, zaczął zmykać z całej siły, aby skryć się czemprędzej w gęstwinie.
Jakże dalekiem było teraz od niego owe uczucie gorączkowe, podniecone, pragnące walki, którego tak żywo doświadczył na moście w Enns! Biegł pędem, niby zając goniony przez charty. Instynkt zachowawczy, chęć namiętna uratowania swego życia tak młodego, a które dotąd spędzał swobodnie i najszczęśliwiej, skrzydła mu prawie do nóg przypinały. Przesadzał rowy, przeskakiwał skiby ze zwinnością kocią, jak w latach dziecięcych. Często zwracał wstecz swoją twarz poczciwą a bladą, dreszcz zaś trwogi nim wstrząsającej podniecała i zdwajała jego siły.
— Lepiej nie patrzeć po za siebie — pomyślał. —
Skoro jednak znalazł się pomiędzy pierwszemi krzakami, przystanął na chwilę. Francuzów daleko za sobą zostawił, a ten pierwszy, który napadł na niego z bagnetem w rękach, zwalniał również kroku i zdawał się zwoływać na naradę swoich towarzyszów.
— Nie! To niepodobna!... Oni mnie nie chcą zabić! — pomyślał znowu.
Ramię jednak ciężyło mu coraz bardziej, zdawało mu się że dźwiga na niem najmniej dwa centnary. Nie mógł prawie iść dalej. Francuz mierzył do niego wi-