Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

którego podtrzymywali dwaj żołnierze, krew buchała strumieniem nosem i ustami. Ten dogorywał, kula bowiem przeszyła mu gardło na wylot. Inny bez karabina, z miną raczej wystraszoną, niż cierpiącą, szedł jeszcze żwawo potrząsając pod wpływem bolu całkiem świeżego, ręką okropnie pokaleczoną, z której również krew ciekła strumieniem, plamiąc mu szary szynel. Przejechawszy bity gościniec, zaczęli spuszczać się w dół po stromej ścieżce, na której również leżało kilka trupów. Trochę dalej żołnierze dotąd zdrowi i cali, pięli się ku nim po wzgórzu, krzycząc i wymachując rękami. Nie zważali nawet na obecność główno-dowodzącego. O kilka kroków z tamtąd, wyłaniały się już z chmur dymu szare szynele, i jeden z oficerów spostrzegłszy Bagrationa, puścił się za uciekającymi żołnierzami, chcąc ich zmusić do powrotu w szeregi.
Główno-dowodzący zbliżył się do szeregów, zkąd padały co chwila strzały głuche, tłumiąc gwar głosów ludzkich i grzmiącą komendę. Twarze żołnierzy, chociaż czarne od prochu, były nie mniej ożywione i pełne animuszu. Jedni wkładali stemple w lufy karabinowe, drudzy sypali proch na panewki wyciągając naboje z ładownic, jeszcze inni strzelali machinalnie, na chybił trafił, w środek chmur dymu gęstego i nieruchomego, którym przesiąkło powietrze. Kiedy niekiedy, grzmot dziwny i świst przeciągły zupełnie odrębnej natury, drażnił słuch nader nieprzyjemnie. — Co to być może? — pomyślał Andrzej zbliżając się do tego tłumu zbitego... — Nie tyraljery przecie, bo ci się tak nie skupiają i nie atak, gdyż nie ruszają się z miejsca, i nie formują czworoboku.