Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

francuzczyźnie, był to Dołogow. Nadchodził od lewego skrzydła razem ze swoim kapitanem.
— A no jeszcze, jeszcze — zachęcał go kapitan, wyciągnąwszy szyję naprzód jak żuraw, aby nie stracić ani jednego słowa z rozmowy, dla niego zupełnie niezrozumiałej. — Mów do niego, mów... Co on ci tam plecie?
Dołogow mocno zajęty dysputą z grenadierem francuzkim, nic mu na razie nie odpowiedział. Rozmawiali o kampanji. Francuz mieszając Austrjaków z Rosjanami, utrzymywał uparcie, że ci ostatni poddali się i uciekli z Ulmu; Dołogow natomiast starał się przekonać uparciucha, że Rosjanie wręcz przeciwnie, pobili Francuzów i ani im się śniło poddawać.
— A teraz, jak tylko nam rozkażą, wyrzucić was ztąd — przechwalał się Dołogow — rozpędzimy wszystkich na cztery wiatry!
— No! no! uważajcie raczej — zaśmiał się Francuz — żebyśmy was nie wzięli w niewolę jak stado baranów.
Dołogow parsknął również śmiechem.
— Nie doczekanie wasze! Potańczycie po naszej muzyce, jak za czasów Suwarowa!
— O czem on tam śpiewa, ten Moskal? — spytał inny grenadjer francuzki.
— Eh! — machnął pierwszy ręką lekceważąco. — Coś tam prawi o historji starożytnej — sądził bowiem, że Dołogow wspomina o wypadkach wojen odwiecznych.
— Cesarz pokaże figę waszemu Suvara, jak i innym pokazał...
— Bonaparte? — spytał Dołogow, przerwał mu jednak Francuz dotknięty do żywego: