Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ma żadnego Bonapartego, rozumiesz?! Jest tylko nasz cesarz sacre nom!...
— A djabli by porwali was wszystkich, razem z waszym cesarzem! — Zaczął Dołogow kląć prawdziwie po moskiewsku, a zarzuciwszy karabin na ramię oddalił się bąknąwszy gniewnie: — Chodźmy, panie kapitanie! Nie dogadamy się z tym błaznem!
— To ci naplótł Francuzowi! — cieszyli się żołnierze, w ręce klaszcząc — aż mu gdzieś w uszach zadźwięczało! Teraz kolej na ciebie, Sidorow...
I Sidorow, nie dając się długo prosić, mrugnął oczami do Francuzów, aby zwrócić ich uwagę na siebie. Potem zaczął sypać jak z rękawa słowa bez sensu ni związku: jak naprzykład: — „cari, mata, tafa, safi, muter, casca“... starając się nadać głosowi swojemu coraz inne intonacje, pełne wyrazu i znaczenia. Żołnierze otaczający go, wybuchnęli śmiechem tak szczerym, tak wesołym, że przeszedł aż za linję i udzielił się Francuzom. Można było przypuścić, patrząc na to zdaleka, że potrzeba tylko było wystrzelić w powietrze naboje i zabrać się do domu, tak z jednej jak i z drugiej strony. Karabiny jednak zostały nabite, okna w domach, służące za strzelnice i okopy zachowały swoją groźną fizjognomję, a i działa również, zwrócone wylotami ku nieprzyjaciołom, stały ponure i straszne w swojej nieruchomości.