Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rodowi. I ja mam do ojca wielką proźbę... Gdybym zginął a urodził mi się syn, zostaw go przy sobie, niech się chowa pod waszym okiem, błagam o to usilnie!
— Nie chcesz zatem żebym go oddał twojej żonie?
Spróbował roześmiać się, ale w tem przeszkodziła mu drgawka nerwowa.
— Idź już! — krzyknął głos podnosząc i wytrącił prawie syna z gabinetu.
— Co to znaczy? Co się stało? — zawołały razem Liza i Marja, widząc na progu starca, w białym szlafroku, z okularami na nosie i bez peruki.
Schował się za drzwi natychmiast.
Książe Andrzej westchnął zamiast odpowiedzieć.
— I cóż żoneczko? — przemówił tonem chłodnym, z odcieniem drwiącym, jakby ją zachęcał do odegrania jednej z jej komedyjek płaczących i śmiejących jednocześnie.
— Jędrusiu, czy już?! — mała księżna pobladła z trwogi i wzruszenia. Porwał ją w ramiona całując namiętnie. Ona wydała krzyk serce rozdzierający, i omdlała. Podniósłszy jej główkę, opadającą bezwładnie na jego lewe ramię, wpatrzył się w nią długo, przeciągle, i złożył delikatnie na kanapie.
— Żegnaj mi siostro! — szepnął. Upadli sobie w objęcie, ucałowali serdecznie, i on wybiegł spiesznie z salonu, nie oglądając się za siebie. P. Bourriènne nacierała octem trzeźwiącym skronie Lizy, Marja podtrzymywała zemdloną, wysyłając z po za łez ostatnie spojrzenie za bratem i szepcąc słowa błogosławieństwa. Stary książę zaś, siedząc w swoim gabinecie, obcierał nos z takim