Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, ojcze, przychodzę pożegnać się z tobą.
— Pocałuj mnie tu! — wskazał mu policzek. — Dziękuję ci, dziękuję!
— Za co ojcze kochany?
— Żeś nie został z tyłu, schowany za piecem i przypięty do spódnicy niewieściej! Służba przedewszystkiem... Dziękuję ci raz jeszcze!
Pisał z tak gorączkowym pospiechem, że pióro skrzypiało po papierze, atrament zaś rozpryskiwał się na wszystkie strony.
— Jeżeli chcesz mi co powiedzieć, mów, słucham cię!
— Moja żona... wstyd mi, że muszę obarczać nią ojca kochanego...
— Nie bredziłbyś! cóż znowu!... Powiedz tylko wyraźnie, co trzeba zrobić?...
— Gdy będzie bliskiem... rozwiązanie, proszę sprowadzić z Moskwy najbieglejszego w swojej sztuce akuszera...
Stary książę rzucił na syna wzrok surowy i pełen zdziwienia.
— Wiem o tem dobrze, że nic i nikt nie poradzi, jeżeliby natura sama nie przyszła w pomoc nauce — książe Andrzej mówił dalej nieco wzruszony. — I o tem wiem, że na tysiące podobnych wypadków, zaledwie jeden znajdzie się niepomyślny... ale to jej zachcianka, a i ja życzę sobie tego koniecznie. Nagadano jej rzeczy niestworzonych! nabito jej niemi głowę, w skutek jakiegoś snu fatalnego.
— Hm! hm! mruknął stary książę przez zęby zaciśnięte. — Dobrze, dobrze... zastosuję się do wszystkiego...