Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic nowego, na razie — bąknął. — Wiecznie to samo... Przyszedłem porozmawiać z tobą Katynko, cokolwiek o sprawie naglącej...
Usiadł jak ktoś nadzwyczaj znużony, na karle, z którego ona zerwała się przed chwilą.
— Jak tu duszno u ciebie! No, usiądź blisko przy mnie i pogadajmy.
— Sądziłam, że zaszło coś nadzwyczajnego...
Usiadła na przeciw niego, gotowa słuchać co jej powie, z miną jak zwykle sztywną, surową i dowodzącą najwyższej nieczułości.
— Próbowałam zasnąć, ale nie byłam wstanie... — rzekła.
— Otóż, moja droga, cóż myślisz?... — zaczął książę Bazyli ostrożnie, z ogródkami, wziąwszy ją za rękę i zniżając stopniowo aż do kolan, według swego zwyczaju.
Ten wstęp choć krótki, miał wielką doniosłość i tyczył się spraw mnogich a ważnych. Kuzyn z kuzynką rozumieli się doskonale, gdyż znali na wylot jedno drugie.
Księżniczka, sucha i długa jak tyka, przytem brzydka i o rysach twardych, wielce niesympatycznych, zwróciła zwolna ku niemu swoje oczy zielonkowate, wiecznie wytrzeszczone, a bez wyrazu i zaczęła go badać. Następnie potrząsła głową i spojrzała na ikonostas. Można było tłumaczyć różnie ten rzut oka: jako dowód boleści i rezygnacji, lub też znużenia, znudzenia i nadziei zbliżającej się chwili odpoczynku, po fakcie dokonanym.
W ten sposób zrozumiał to książę Bazyli.
— Czy sądzisz, że ja tego nie odczuwam? Jestem zbity, zmordowany, jak stara szkapa dorożkarska! Musimy jednak pomówić nie o jednem, i to całkiem serjo...