Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

herbem hrabiego, które ustawiono szeregiem przed każdym biesiadnikiem. Im liczniejsze były kieliszki, tem bardziej wzmagała się jego uprzejmość i serdeczność dla najbliższego otoczenia. Nataszka badała wzrokiem Borysa, z zawziętością, do której są tylko zdolne w tym wieku dziewczątka, gdy mają już miłostkę, a szczególnej gdy pocałują po raz pierwszy, wymarzonego bohatera. Piotr prawie nie zwracał na nią uwagi. Ilekroć jednak rzucił spojrzenie na tę dzieweczkę, z oczami namiętnie płonącemi, o mało nie parsknął śmiechem szalonym.
Mikołaj zdala od Soni, siedząc obok ładnej i zalotnej Julki, rozmawiał z nią żywo i z uśmiechem. Sonia uśmiechała się również, choć zazdrość ją dławiła. Na przemian to bladła, to czerwieniała i wysilała wszelkie władze umysłowe, aby odgadnąć o czem też rozmawiają. Najstarsza z guwernantek, z miną kwaśną i z czołem chmurnem, wyglądała na kwoczkę wodzącą cudze kaczęta, ale nie mniej gotową rzucić się odważnie na każdego, ktoby je chciał zaczepić i oczy mu wydziobać. Guwerner, niemiec, usiłował zapamiętać nazwiska potraw i tytuły win, które przed nim defilowały, aby opisać ten cały bankiet szczegółowo swojej rodzinie. Niemiec był tem dotknięty do żywego, że marszałek zawsze go pomijał i wina wcale mu nie nalewał. Udawał jak mógł, że o to nie dba bynajmniej, bo wina właściwie nigdy nie pija. Jeżeliby którego skosztował, to chyba z ciekawości uczonego, aby umieć później rozpoznać rozmaite jego gatunki.