Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przebłyskiwał z pomiędzy karafek kryształowych butelek z winem i koszów srebrnych z owocami. Hrabia był zresztą zajęty gorliwie dolewaniem wina sąsiadom najbliższym, przyczem i o sobie nie zapominał. Hrabina spozierała także ku mężowi, o ile mogła dojrzeć go pomiędzy liśćmi ananasów i stosami innych owoców najwyszukańszych. Czoło Rostowa odbijało od jego siwej czupryny, świecąc zdaleka barwą karmazynową. Kobiety świegotały bez przestanku, jakby szły o zakład, która którą przegada. Po stronie męzkiej, podnoszono głos coraz bardziej i robiło się coraz gwarniej. Najgłośniejszym był pułkownik od huzarów. Ten jadł ogromnie, a pił jeszcze lepiej, wkrótce też twarz jego poczerwieniała jak piwonja. Hrabia stawiał go na przykład innym gościom. Berg tłumaczył Wierze, z czułym uśmiechem, że miłość z nieba przychodzi, niema zatem z ziemią żadnej styczności. Borys był zajęty wymienianiem nazwisk osób nieznanych Piotrowi, przyczem rzucając spojrzenia wymowne na swoje vis a vis, na Nataszkę rozpromienioną. Piotr i teraz mówił nie wiele; przypatrywał się raczej uważnie osobistościom, których nie znał i jadł za czterech. Z dwóch zup, które dano mu do wyboru, wybrał żółwiową. Później zaś, zacząwszy od kulibiaki, aż do sławnego pasztetu z jarząbków, nie opuścił żadnego półmiska i nie odrzucił ani jednego kieliszka wina, które marszałek nalewał mu bez ustanku. Ten trzymał z gracją butelkę w serwetę owiniętą i szeptał do ucha tajemniczo:
— Madera... reńskie... tokaj... burgunder...
Piotr pił na przemian z wszystkich czterech kieliszków o rozmaitych kształtach i barwach ozdobionych