Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A więc mówiłeś, żeś kupił u Wiejskiego — rzekł niedbale Sierpiński.
— Tak, Atłasa, chciałem jeszcze kupić klacze u Dubowieckiego, ale samo świństwo zostało.
— Podobno zbankrutował — rzekł Sierpiński i urwał nagle, oglądając się wokoło, przypomniał bowiem sobie, że temu samemu bankrutowi winien jest dwadzieścia tysięcy i jeżeli o kim, to już o nim mówią, jako o bankrucie. Zaśmiał się.
Znów zapanowała cisza.
Gospodarz przypominał sobie, czemby się jeszcze popisać, a Sierpiński myślał, w jaki sposób dowieść, że nie uważa siebie za bankrota. U obydwu sprawa myślenia odbywała się leniwie, chociaż się podniecali cygarami.
„Kiedyż dadzą pić“ — myślał Sierpiński.
„Koniecznie trzeba się czegoś napić, bo się z nim na śmierć zanudzę“ — myślał gospodarz.
— Czy długo tu jeszcze zabawisz? — przerwał milczenie Sierpiński.
— Tak, jeszcze z miesiąc. No cóż, chyba zjemy kolacyę. Fryc — czy gotowa?
Wyszli do jadalni. W jadalni pod lampą stał stół z kandelabrami, przepełniony zastawą: były tam i syfony i lalki na korkach, niezwykłe wino w karafkach, nadzwyczajne przekąski i wó-