Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czułam, że mi łzy zalewają serce i że jestem rozdraźniona na niego. Przeraziłam się sama tego uczucia i poszłam do gabinetu. Siedział przy biurku i coś pisał; usłyszawszy moje kroki, obejrzał się i spokojnie znowu zaczął pisać. Spojrzenie to nie podobało mi wcale; zamiast podejść do niego, stanęłam przy stole i otworzyłam książkę. Raz jeszcze obejrzał się.
— Maszo, co ci jest dzisiaj? — zapytał.
Odpowiedziałam mu zimnem spojrzeniem, które mówiło: „Po co pytać? po co te uprzejmości?”
Kiwnął głową i uśmiechnął się łagodnie, ale po raz pierwszy mój uśmiech nie odpowiedział jego uśmiechowi.
— Co ci się dziś zdarzyło, czemu mi nic nie mówisz? — zapytałam.
— To drobnostka! — odparł — Teraz mogę ci już opowiedzieć. Dwóch włościan poszło do miasteczka...
Ale nie dałam mu skończyć.
— Czemuś mnie nie odpowiedział, kiedym cię podczas herbaty pytała?
— Mógłbym ci powiedzieć coś niegrzecznego, bo byłem wówczas zły — odparł.
— A ja wtedy właśnie chciałam wiedzieć.
— Po co?
— Czemu ty myślisz, że ci nigdy i w niczem pomódz nie mogę.
— Ja tak myślę? — zawołał, rzucając pióro — Nie! ja myślę, że żyć bez ciebie nie umiem. We wszystkiem nietylko mi pomagasz, ale jesteś moją jedyną podporą. Co też ci do głowy przychodzi! Toż ja dla ciebie tylko żyję i jeżeli się tu dzieje coś dobrego, to tylko dlatego, że ty tu jesteś, przez ciebie.
— O wiem, jestem miłem dzieckiem, które trzeba uspakajać — rzekłam takim tonem, że spojrzał na mnie zdziwiony. — Nie chcę tego spokoju i mam go dosyć, o dosyć!