Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wiedziałam, co odpowie i wiedziałam na pewno, że nie pojedzie.
Jakim cudem odgadywałam to wszystko, nie wiem, ale w ów pamiętny dzień, wierzyłam, że nie może być dla niego nic tajemniczego, ani w teraźniejszości ani w przyszłości. Byłam jakby we śnie cudownym, gdy wydaje nam się, że to co będzie, już jest, a co jest, już było.
Sergiusz Michałowicz chciał wyjechać zaraz po obiedzie, ale Katia poszła się zdrzemnąć, musiał więc czekać, aż wstanie, żeby z nią się pożegnać.
W salonie było gorąco, więc przeszliśmy na werendę. Jak tylko usiedliśmy zaczęłam mówić o tem, co miało stanowić o losach mego serca. Mówiłam zupełnie naturalnie i swobodnie. Nie rozumiem sama zkąd czerpałam ten spokój, stanowczość i dobitność wyrażeń, jakbym nie ja, ale coś niezależnego od mej woli mówiło przez moje usta.
Sergiusz Michałowicz siedział naprzeciwko, wsparty na łokciu i z gałązki bzu obrywał listeczki. Gdy zaczęłam mówić, puścił gałązkę i wsparł głowę na dłoni, jak człowiek zupełnie spokojny, albo bardzo wzruszony.
— Dlaczego pan jedzie? — spytałam powoli, z naciskiem.
Nie zaraz mi odpowiedział.
— Interesy — rzekł w końcu, spuszczając powieki. — Zrozumiałam, że mu trudno kłamać, w odpowiedzi na pytanie tak szczerze zadane.
— Pan wie dobrze, jaki dla mnie dziś dzień uroczysty; z wielu względów dzień ten jest dla mnie bardzo ważnym. Pan wie, żem przywykła i pokochała pana, a jeśli pytam to dlatego, że muszę wiedzieć, czemu pan jedzie?
— Trudno mi wyznać pani prawdziwą przyczynę mego wyjazdu — rzekł wreszcie. — Przez te dwa tygodnie myślałem o pani, o sobie i postanowiłem jechać. Pani rozumie dobrze, dlaczego i jeżeli mnie pani kocha, to nie bę-