Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jak tylko przyznałam się sama przed sobą, że go kocham, natychmiast podzieliłam się tem odkryciem z Katią, która słuchała mnie ze wzruszeniem, nie przeszkodziło to jej wszelako zasnąć owej nocy.
Mnie się na sen nie zbierało. Siedziałam na tarasie, potem szłam śladem naszej wieczornej wycieczki, przypominając sobie jego ruch, każde słowo. Po raz pierwszy dnia tego widziałam wschód słońca i już takiej cudnej nocy i takiego ranka nie miałam nigdy w życiu.
— Czemu on jednak nie wyzna mi otwarcie swojej miłości? — myślałam — po co wyszukuje jakieś przeszkody? po co nazywa siebie starym? po co traci ten czas złoty, który może się już nigdy w życiu nie powtórzy? Niech mi powie „kocham!” niech położy rękę na mojej dłoni, niech stanie przede mną ze spuszczonemi powiekami, a ja mu wyznam wszystko, wszystko... O, nawet nie będę mówiła tylko padnę mu w ramiona, przytulę się do niego i zapłaczę...
Ale cóż będzie, jeżeli ja się mylę, jeżeli on mnie nie kocha? Przyszło mi nagle to na myśl. Przeraziłam się sama własnego uczucia. Bóg jeden wiedział, dokąd mnie ono doprowadzić mogło; nagle przypomniałam sobie nasze zmieszanie, gdym wskoczyła do sadu, i zrobiło mi się ciężko na duszy. Zaczęłam płakać i modlić się, aż mi przyszła myśl dziwna, choć bardzo kojąca. Oto postanowiłam spowiadać się w dzień moich urodzin, przyjąć Komunię i tegoż dnia stać się jego narzeczoną.
Dlaczego, czemu tak a nie inaczej być miało nie, wiedziałam, ale od tej chwili uwierzyłam, że tak być musi. Już było zupełnie jasno i ludzie powychodzili w pole, gdy wróciłam do swego pokoju.