Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uderzenia łokciem, gdy chciała mnie powstrzymać. Piękna nie było w niej już wcale, ukazało mi się coś brzydkiego. Stanąłem w progu: — „Podejdź, podejdź do niej“ — mówiła mi siostra, „Tak, zapewne chce okazać skruchę. Przebaczysz? Tak, ona umiera, można więc przebaczyć“ — myślałem, siląc się na wspaniałomyślność. Podszedłem blisko. Z trudem podniosła na mnie oczy, z których jedno było podbite, i z trudnością, jąkając się, zaczęła mówić: — „Dopiąłeś swego, zabiłeś...“ i — na jej twarzy poprzez cierpienia fizyczne i nawet bliskość śmierci odbiła się ta sama stara, znana mi, chłodna, zwierzęca nienawiść. — „Dzieci... jednak... tobie... nie oddam. Ona... (siostra) weźmie...“ — O tem zaś co było dla mnie najważniejsze, o swojej winie, zdradzie, uważała widocznie, że nie warto wspominać. — „Tak, naciesz się tem, coś zrobił“ — powiedziała, patrząc ku drzwiom, i zaszlochała. W drzwiach stała siostra z dziećmi. — „Tak, oto, coś zrobił“. — Spojrzałem na dzieci, na jej rozbitą, obrzękłą twarz i po raz pierwszy zapomniałem o sobie, o swych prawach, swej dumie, po raz pierwszy zobaczyłem w niej człowieka. I tak znikome wydało mi się wszystko to, co mnie obrażało, cała moja zazdrość, i tak doniosłe to, co zrobiłem, że chciałem już przypaść twarzą do jej rąk i powiedzieć: — „Przebacz“ — ale nie odważyłem się. Ona milczała, zamknąwszy oczy, nie mając widocznie sił mówić więcej. Potem zniekształcona jej twarz zadrżała, zmarszczyła się. Odepchnęła mnie słabo: — „Poco to wszystko było? Poco?“