Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyjąłem papierosa i zapałki i zacząłem palić. Nie dopaliłem papierosa, kiedy mię ogarnął i zwalił z nóg sen. Spałem ze dwie godziny. Pamiętam, widziałem we śnie, że żyjemy w przyjaźni, żeśmy się nie pogodzili, ale godzimy się, że coś nam troszeczkę przeszkadza, jesteśmy jednak przyjaciółmi. Obudziło mnie pukanie do drzwi „To policja — pomyślałem, budząc się — przecież, zdaje się, zabiłem. A może to ona i nic nie zaszło?“ Zapukano jeszcze raz do drzwi. Nie odpowiedziałem i rozstrzygałem pytanie: czy to było, czy nie było? Tak, było. Przypomniałem sobie opór gorsetu i pogrążanie się noża — i mróz przebiegł mi po plecach... „Tak, było. Tak, było. Tak, teraz trzeba i siebie...“ — powiedziałem sobie. Ale mówiłem to i wiedziałem, że się nie zabiję. Wstałem jednak i znów wziąłem rewolwer w ręce. Ale dziwna rzecz: pamiętam, jak przedtem wiele razy bliski byłem samobójstwa, jak tego samego dnia w kolei wydawało mi się łatwem, łatwem dlatego właśnie, że myślałem, iż ją tem zwyciężę. Teraz w żaden sposób nie mogłem nietylko zabić się, ale nawet o tem myśleć. „Poco to zrobię?“ — zapytałem siebie. I odpowiedzi nie było. Znowu zapukano do drzwi. Tak, przedtem trzeba się dowiedzieć, kto to stuka. Zdążę jeszcze. Odłożyłem rewolwer i przykryłem go gazetą. Podszedłem do drzwi i odsunąłem zasuwkę. Była to siostra żony, dobra, głupia wdowa.
„Wasia, co to?“ — spytała, i zawsze gotowe łzy polały się z jej oczu. — „Czego tam trzeba?“ — zapytałem grubjańsko. Widziałem, że wcale nie na-