Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obok pokoju dzieci, dla których przez całe życie miłość udawała! I napisać mi to, co napisała. I tak bezczelnie rzucać się jemu na szyję. A czy ja wiem?... Może już oddawna miała z lokajami dzieci, które uważano za moje. I przyjechałbym jutro, i ona ze swem uczesaniem, ze swą figurą i leniwemi, pełnemi wdzięku ruchami (widziałem jej uroczą, nienawistną twarz) spotkałaby mnie, i ów zwierz zazdrości tkwiłby w mojem sercu i szarpał je. Co pomyśli niania? I Jegor? I biedna Lizetka? Już cośniecoś rozumiała. I ta bezczelność! To kłamstwo! I ta zwierzęca zmysłowość, którą tak dobrze znam“ — mówiłem do siebie.
Chciałem wstać, ale nie mogłem. Serce biło mi tak, że ledwie trzymałem się na nogach. Tak, umrę! Zabije mnie! Tego właśnie chce! Co dla niej znaczy zabić! Ależ nie, toby już było zbyt dla niej dogodne i tej przyjemności jej nie sprawię. Ale ja tu siedzę, a oni tam jedzą, śmieją się i... „I dlaczegóż nie zadusiłem jej wtedy?“ — mówiłem sobie, wspomniawszy tę chwilę, kiedy tydzień temu wypchnąłem ją z gabinetu i tłukłem wszystko. Żywo przypomniałem sobie ten stan, w jakim byłem wtedy, i nietylko przypomniałem sobie, ale czułem tęż samą potrzebę bicia, niszczenia, którą odczuwałem wtedy. Pamiętam, jak zapragnąłem czynu, i wszelkie myśli prócz tych, które potrzebne były do działania, wywietrzały mi z głowy. Byłem, jak zwierzę lub człowiek pod wpływem fizycznej podniety lub pod wpływem niebezpieczeństwa, kiedy działa ściśle, nie śpiesząc się, ale i nie tracąc ani jednej chwili w ciągłem dążeniu do jednego, ściśle określonego celu.