Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ona kocha! I znów powstało to samo. Nie! Nie! No, będę myślał o zwiedzaniu szpitala. Tak... jak wczoraj chory skarżył się na doktora. A doktór miał wąsy jak Truchaczewski. I jaki on bezczelny, jak oni oboje oszukiwali mnie, kiedy mówił, że wyjeżdża.“ I znów się zaczęło. Wszystko, o czem myślałem, miało z nim związek. Cierpiałem strasznie. Cierpienie polegało głównie na niewiedzy, na wątpliwości, na rozdwojeniu, na nieświadomości tego, czy należy ją kochać, czy nienawidzić. Cierpienia były tak silne, że — pamiętam, przyszła mi do głowy myśl, która mi się bardzo spodobała: wyjść na tor, położyć się na szynach pod pociągiem i skończyć. Wtedy nie będzie przynajmniej wątpliwości. Jedyne, co przeszkadzało mi to zrobić, była litość nad samym sobą, wywołująca bezpośrednio po sobie nienawiść ku niej. Dla niego zaś żywiłem jakieś dziwne uczucie nienawiści, świadomość swego pognębienia i jego zwycięstwa, do niej zaś czułem straszliwą nienawiść. „Nie wolno mi skończyć ze sobą, a ją zostawić; trzeba, żeby ona choć trochę pocierpiała, żeby przynajmniej zrozumiała, że ja cierpiałem“ — mówiłem sobie. Wychodziłem na wszystkich stacjach, żeby się rozerwać. Na pewnej stacji zobaczyłem w bufecie, że piją, i natychmiast sam napiłem się wódki. Obok mnie stał jakiś Żyd i też pił. Rozgadał się, a ja, byle tylko nie pozostać samemu w wagonie, poszedłem z nim do jego brudnego, zadymionego i zaśmieconego łupinami pestek wagonu trzeciej klasy. Tam usiadłem obok niego, a Żyd opowiadał mi mnó-