Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ona nie pierwszej młodości, brak jej jednego zęba zboku i jest trochę pulchna — myślałem o niej — ale cóż robić: trzeba korzystać z tego, co jest. Tak, on wyświadcza jej łaskę, biorąc ją za swoją kochankę; przytem nie zagraża ona jego drogocennemu zdrowiu. „Nie, to niemożliwe — mówiłem sobie z przerażeniem. — Nie, nic podobnego. Niema nawet najmniejszych podstaw do podobnych przypuszczeń. Czyż nie mówiła mi sama, iż nawet myśl o tem, że mógłbym czuć do niego zazdrość, jest dla niej poniżająca? Tak, ale ona wciąż kłamie, wciąż kłamie!“ — wołałem — i zaczynało się na nowo. W wagonie naszym było tylko dwóch pasażerów — staruszka z mężem, oboje bardzo nierozmowni; wysiedli na jakiejś stacji, i zostałem sam. Byłem jak zwierz w klatce; to zrywałem się, podchodziłem do okna, to, zataczając się, zaczynałem chodzić, chcąc przyśpieszyć bieg wagonu; ale wagon ze swemi ławkami i szybami zupełnie tak samo podskakiwał, jak teraz nasz.
I Pozdnyszew zerwał się, zrobił kilka kroków i znów usiadł.
— Ach, boję się, boję wagonów kolejowych, przerażenie mnie ogarnia. Tak strasznie — mówił dalej. — Mówiłem sobie: „Będę myślał o czem innem. No, przypuśćmy, o gospodarzu zajazdu, u którego piłem herbatę. I przed oczyma wyobraźni staje stróż z długą brodą i jego wnuk, chłopiec w jednym wieku z moim Wasią. Mój Wasia! Zobaczy, jak muzyk całuje jego matkę. Co się dziać będzie w jego biednej duszyczce! A z nią co?!