Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ich muzyka, najbardziej subtelne uczucie. Co go może powstrzymywać? Nic! Przeciwnie, wszystko go nęci. Ona? Ale kim ona jest? Była i jest tajemnicą. Nie znam jej. Znam ją tylko jako zwierzę. A zwierzęcia nic nie może, nic nie powinno powstrzymać. Teraz dopiero przypomniałem sobie ich twarze owego wieczoru, kiedy po Sonacie Kreutzerowskiej zagrali jakiś namiętny kawałek, nie pamiętam czyj, ale aż do oszołomienia zmysłowy. — Jak mogłem wyjechać? — mówiłem, przypominając sobie ich twarze. Czyż nie było jasne, że tego wieczoru dopełniło się między nimi wszystko, i czy nie było widoczne, że już tego wieczoru nie było żadnej przeszkody, ale że oboje, głównie zaś ona, odczuwali wstyd pewien po tem, co się między nimi stało. Pamiętam, jak słabo, żałośnie i jakby z nabożeństwem uśmiechała się, ocierając pot z rozczerwienionej twarzy, kiedy podszedłem do fortepianu. Już wtedy starali się unikać swych spojrzeń i dopiero przy kolacji, kiedy nalewał jej wody, spojrzeli na siebie i ledwie, ledwie się uśmiechnęli. Z przerażeniem przypomniałem sobie to przełapane przeze mnie spojrzenie z ledwie widocznym uśmiechem. — „Tak, wszystko skończone“ — mówił mi jeden głos i natychmiast drugi głos mówił co innego. — „Co ci się stało? — to być nie może“ — mówił drugi głos. Przykro mi było leżeć w ciemności, zapaliłem świecę i strasznie mi się zrobiło w tym małym pokoiku, obitym żółtemi tapetami. Zapaliłem papierosa, a ponieważ zawsze się pali, kiedy się grzęźnie