Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyszedłszy do siebie, redaktor spojrzał w sufit, przekręcił parę razy językiem i zakokludował:
— Jednak to była wymowa, argumentowana rzeczowo, — niech się Walenty w kozi róg schowa.
Oddawszy co jest cesarskiego cesarzowi, a co Walentego — Walentemu, nieco już uspokojony zaczął męczyć artykuł wstępny. Pocił się, szukał natchnienia w suficie i niby koń dorożkarski z trudem dociągnął wóz swego polemicznego gienjuszu do upragnionego — końca.
— Nareszcie!... sapnął z ulgą redaktor. Popamiętają mię i ruski miesiąc.
Odczytał manuskrypty jeszcze kilka razy, coś niecoś poprawił, trochę dodał i sam, we własnej redaktorskiej osobie, jak zwykł był czynić — zaniósł arcydzieło do zecerni.
— A teraz posilić trzeba ciało. — Redaktor wybiera się na zasłużony obiad, lecz na drodze staje przybyły nieznajomy.
— Czy z panem redaktorem mam przyjemność?
— Tak, we własnej osobie!
— Jestem stałym czytelnikiem pańskiej gazety.
— Cieszę się ogromnie, proszę, czem mogę służyć?
— Proszę pana redaktora, co też to za gazeta — jak żyję takiej nie czytałem. Moja żona to każdy numer od deski do deski przejrzy, nieraz to i po dwa razy czyta. — Któżto, panie redaktorze, pisze korespondencje z Chin?
— O, za pozwoleniem, są to tajemnice redakcji, ale panu, jako przyjacielowi naszego pisma, powiem pod sekretem. Jeden mandaryn chiński obdarza nas swym zaufaniem i pisze ciągle listy — z dumą objaśnił redaktor.
— Men... daa... ryn?! A.. a.. a..
— Tak, panie mandaryn chełpliwie podkreślił redaktor.