Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wierzył. — Nie przewidziałem, kość słoniowa — że trzeba będzie jeszcze nabyć produkt spożywczy!
Wacek zwiesił głowę. Sytuacja stała się nad wyraz austrjacka. Zrozumieli cały ogrom cierpień tantalowych. O ile zwykle wspólne nieszczęście ludzi jednoczy, to najczęściej jednak bywa powodem rozgoryczeń i wzajemnych oskarżeń.
Przyjaciele zaczęli sobie wyrzucać niefortunne obejście się z nabywcą obrazu.
— Widzisz, głupcze — rzecze Wacek — gdyby nie twoje warjactwo i dzikie zachowanie się z tym matołkiem wszystko byłoby w porządku.
— Franek usiłował się bronić, ale wobec poważnych zarzutów — machnął tylko ręką, przecinając tym wszelką dyskusję.
— Zawsze ci mówiłem — ciągnął Wacek — żeś niedołęga, nie masz nietylko poczucia rzeczywistości, ale jesteś jako ten smarkacz, któremu trzeba dać śliniak, obwinąć w pieluchy i od czasu do czasu wsypać parę rózeg.
Autorytet Franka zachwiał się w oczach Wacka i to malarza również draźniło, bowiem nieco był próżny na punkcie arbitralności swych poczynań.
— Kombinuj teraz — dolewał oliwy do ognia Wacek!
— Odejdziesz ty odemnie do choroby ciężkiej? — ryknął Franek, wyprowadzony z cierpliwości.
Od tej chwili, może poraz pierwszy między przyjaciółmi została naruszona harmonja pożycia.
Wacek rzucił się na otomanę, szukając ulgi w objęciach Morfeusza, — Franek chodził po mieszkaniu, dzierżąc w ręku banknoty i nerwowo coś w myśli żując.
Cisza zaległa pracownię, jeno nierówny takt kroków malarza łączył się z sapaniem, świstem muzyka, który wydawał tony to przeciągłe, chwilami urwane, ale nie mające nic wspólnego ani z praktyką, lub teorją śpiewu.