Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Franek przygnębiony poszedł za przykładem współlokatora. Sen spłynął dobroczynnym tchnieniem na głowy jutrzejszych posiadaczy miljona.
O czym śnili?
Oczywista nie o tym, że rano o godz. 9-tej przyjdzie z wizytą krawiec, szewc, sklepikarz i inne wyrzuty na płatniczym sumieniu naszych artystów.
Jakże kolorowe marzenia nie podobne są do szarego życia.
Nad ranem wiosenne słońce zajrzało oknem złocąc burżuazyjnie meble dzisiejszych naszych miljonerów — a drzwiami?... a drzwiami gwałtowne dobijanie się rzeczywistości poderwało marzycieli, ukołysanych zawrotnym rytmem: — miljonówka, miljon—miljon miljonówka.
— Kto tam?! — do choroby — ryknął wściekły Franek.
— Otwierać! — ozwał się głos za drzwiami.
— Nie mam drobnych — niech Pan Bóg opatrzy — półsenny nie ruszając się z legowiska mruknął Wacek, któremu przed chwilą śniło się, iż otrzymał cały miljon w jednym kawałku i nie mógł go rozmienić.
— Franek zorjentował się znacznie prędzej i ciągnąc Wacka za włosy poganiał.
— Wstawaj! — oblężenie — wierzy...ciele!
— Ostatnie słowo magicznie podziałało na Wacka: jednym susem stał już na ziemi.
— Poczekaj, ja się z nimi rozprawię — odgrażał się Wacek a otwierając drzwi i nie zrażony groźną miną przybyłych na raz trzech wierzycieli, z giestem obrażonej dumy podupadłego właściciela stajni wyścigowej, wyrzucił całą lawinę wymysłów: — Co to za bandytyzm, proszę ja kogo o świcie budzić przyzwoite towarzystwo. W wolnej, demokratycznej rzeczypospolitej obowiązuje prawo nietykalności siedziby; mącenie ciszy do-