Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

funkcja spożywania w całokształcie bytu jednostki odgrywa też rolę niepoślednią, wstaje i ubiera się.
— Co więc na obiad? gadaj! — pyta Franek.
— Marto, Marto, troszczysz się o wiela, jednego tylko potrzeba, — sentencjonalnie rzekł Wacek, — illustrując tę potrzebę wywróceniem nazewnątrz pustych kieszeni.
— Mam tylko 2 marki, — pesymistycznie wyrzekł Franek.
— Nie wiele więcej odemnie, ale to nie powód do rozpaczy. Nie starczy na obiad, zjemy to, co zostało ze śniadania.
— Zawsze cię głupie kawały się trzymają, — wiesz dobrze, że śniadanie ze względu na późną porę zeszło z porządku dziennego naszych obrad, kwestję tę odłożyliśmy od calendas graecas.
— Ha, w takim razie, — odparł Wacek, — bierz swoje kicze i dymaj na rynek, bo ja już nawet nie mam co sprzedać. Omnia mea mecum porto, a dla twego widzimisię nie spławię chyba którejkolwiek części swej garderoby, boby to popsuło stylowość mego ubrania.
Równie i Franek nie mógł sprzedać coś cenniejszego, bo jako dusza artysty, wrażliwa na harmonję, wzdrygała się na samą myśl pozbycia się jedynej pary butów, lub spodni, które, jak wiadomo, tradycja, zdawien dawna, uświęconym obyczajem nakazuje nosić w nieodłącznym towarzystwie z marynarką.
Słowem, że gdyby którykolwiek z nich chciał się pozbyć garderoby, tym samym, skazany byłby na dobrowolny areszt domowy, lub też w razie nie zastosowania się do aresztu, wszedłby w kolizję z obyczajem, którego pogwałcenie zarówno ściga prawo moralne, a co gorsza — administracyjne.
Jeden i drugi tak cenili jednostkową swobodę indywidualną, że nigdy na kompromisowe używanie garderoby nie zgodziliby się, i to tymbardziej,