Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że o ile Franek miał nogi za krótkie, o tyle Wacek za długie.
Po długich, nie można powiedzieć żeby bezowocnych naradach, wyniesiono wspólną rezolucję przechodząc nad kwestją obiadu do porządku dziennego prawie, że przytłaczającą większością głosów.
Obstrukcja żołądkowa nie wpłynęła na zmianę zasadniczej uchwały, bowiem głosy sprzeciwu stłumiono energicznym ściągnięciem pasów o dwie dziurki.
— Widzisz, pało głupia, — wyrzucał zirytowany Wacek, — czy warto było wstawać? czy nie lepiejbyśmy wyszli na przespaniu momentu krytycznego. — Zadowolony, że argument ten trafiał Frankowi do przekonania, zaczął już na dobre się rozbierać do spoczynku.
— Nil desperandum! trzeba działać na dwa fronty, próbował ratować sytuację Franek. Zostań w domu i oczekuj kupca, może przyjdzie, bo obiecał, choć to niepewne; ja zaś zabieram parę obrazków i sypnę się do antykwarjusza. Może coś z tego będzie.
— Guzik! — nie wierząc w powodzenie akcji zaprorokował Wacek.
— Słuchaj, w wypadku, gdyby reflektant przyszedł, to zareklamuj damę z pieskiem, w tych złotych ramach, rzecz sprzedażna, efektowna.
— Cena?
— Zaśpiewaj 40.000, ale tylko dla powagi, nie upieraj się gdyby dawał połowę.
A jak nie da? — recytował Wacek.
— To opuść jeszcze połowę od połowy!
— A jak nie da?
— To wyrzuć go na zbitą twarz, albo... albo staraj się go zatrzymać dopóki nie przyjdę, zabaw, a ja już zdołam cośkolwiek mu wpakować w łapy.