Przejdź do zawartości

Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
46Leo Lipski, Niespokojni

Wtem poczuł, że coś się niedostrzegalnie zmieniło w nim albo poza nim. Obrócił się. Janek. Otarli się o siebie milcząco policzkami i Emil poczuł bardzo lekki zapach perfum. Usiedli razem na łóżku i oparli głowy o ścianę. Siedzieli tak i nie myśleli o niczym. Emil miał wrażenie, jakby go prąd czasu wyrzucił na brzeg i płynął dalej, omijając go, i on był poza czasem. Leżał na brzegu w spokoju, nie istniejąc wcale, w spokoju, który da się określić tylko przez wiele negacji. W końcu:
— Dlaczego nie przyszedłeś?
— Bo mi nie dałeś znać, że przyjeżdżasz.
— Depesza.
— Nie było mnie cały dzień w domu. Depesza pewno gdzieś tu leży.
Pauza.
— Niespodzianka...?
Janek wstał powoli i podszedł zgarbiony do fortepianu, dziwnie miękko, jak wtedy, przed trzema laty. Usiadł.
Była to pieśń Schuberta Gretchen am Spinnrade[1]. Zaczynała się niespokojnym akompaniamentem, niepodobnym do żadnego kołowrotka świata, naśladującym jednak kołowrotek. Między jego tony wkradła się sama pieśń, oddalona od akompaniamentu w sam raz, ani za dużo, ani za mało, chwiejąca się na nieskończenie wąskiej linii, która była idealnym oddaleniem, piano, płynęła wolno, jak struga gęstego płynu o barwie fioletowej, raz jaśniejącej na chwilę niebiesko, raz przechodzącej w granat, prawie czarny, śpiewająca o tym, skąd nie ma powrotu — to się wiedziało na pewno — śpiewająca, że „już nigdy” i „na zawsze”, słowa, od których się cierpnie.
Była to pieśń niesamowita, zawarta jedynie między piano a forte, zostawiająca po sobie smugę nienasycenia, niesamowita, ale nie wprost, lecz jakąś drogą okólną trafiającą w samo jądro niepokoju. I nigdy nie została zepsuta żadną tercją czy kwartą, nigdy nie próbowano wzmocnić tonu przez oktawę. Ciągnęła się samotna i naga. Gdy zakończyła się tym, co było jej początkiem, został jeszcze kołowrotek, jednostajny, aż zahaczył się o coś i on. I stanął nagle, tak, jak musi stawać serce.
Skończył i pokój był przesycony zapachem kasztana. Milczeli. Trzeba było rozbić ciszę, tak stężała. Potem:
— Czyja to transkrypcja?

— To właściwie wcale nie jest transkrypcja. To jest oryginał, zrobiony z możliwie najmniejszą ilością zmian, na fortepian. Chciałbym dojść do tego, by móc sobie pozwolić tym zakończyć koncert.

  1. Przypis własny Wikiźródeł do słów Goethego, patrz artykuł na Wikipedii