Strona:Leo Lipski - Dzień i noc.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zagwizdaj jakieś wasze szlagiery. — Znieruchomiałem, jak owad. — No, zagwizdaj, nie bój się, ściany są izolowane.
Zagwizdałem jej „Chłopców z Albatrosa“, „Błękitne niebo“. Gwizdałem może piętnaście minut.
— A umiesz tańczyć?
— Nie.
— Dlaczego?
Zrobiłem się dla niej trochę nieinteresujący, ale uśmiechnęła się i powiedziała:
— No, teraz możesz pracować.
Podała mi rękę. Jak dobrze to dziś pamiętam. Co robisz po tylu latach Olgo?
Teraz byłem na prawach wyjątkowych. Nawet naczelnik obozu nie mógł mnie usunąć łatwo.
Zapomniałem, że ona już weszła, a za nią Grisza. Grisza prycha, kaszle, ma czerwoną twarz. Więc ja zaczerwieniłem się, że oni idą do tego członka. Myślę: — Dobrze, że nie muszę tam być. Ale ona mówi:
— Może ty pójdziesz. Ty byłeś w karcerze? No to dobrze. Pójdziemy.
Ona jest w walonkach, przyjemnie ubrana. Idziemy w stronę śniegu, który jest jak jedwab. Ona pyta:
— Czy to prawda, że zwolniłeś pijanego?
— Prawda. Ale on był z milicji. Zastępca naczelnika.
— Powinieneś bardzo uważać.
— Jak mam uważać?
— Słuchaj, ty nie jesteś u nas długo. Sowiecki człowiek wie, nawet w obozie, jak się zachować. A ty nie. Chcesz pracować w szpitalu?
— Chcę, tylko...
— Ja wiem. Tylko nie będziesz mógł... Tak?
— Tak.
— No to zostań w ambulatorium. Tylko nie rób idiotyzmów. Dobrze, że o tym pijanym opowiedział mi Fied’ia.