Przejdź do zawartości

Strona:Leo Belmont - Walka cudów.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




... To się dzieje w Warszawie... w tej części Warszawy, która zwie się żydowską, o której gazety chrześcijańskie nie lubią mówić, troszkę przez obrzydzenie, troszkę dlatego, żeby nie stracić abonentów „asymilowanych,“ o której gazety postępowe nie-chrześcijańskie nie lubią mówić akurat z tych samych powodów, o której żydzi asymilowani nie lubią mówić, bo to niewywypada dla nich, że taka Warszawa istnieje, o której mówi „Rola“ z fantazji katolickiej, grając głośno brutalne melodje, które „szlachetna“ część prasy wstydliwie powtarza na głuchych klawiaturach, o której „Izraelita“ udaje, że mówi — mówiąc o tysiącach innych rzeczy żydowskich, mających zupełnie luźny związek z tą Warszawą żydowską i dlatego wyglądających, jak srebrny lichtarz siedmioramienny...
To się dzieje nie dwa tysiące lat temu, ale dzisiaj, bo, jak obaczycie, to się tak dawno dziać nie mogło, gdyż wynalazek mikroskopu — o którym będzie mowa — nie jest tak dawny; chociaż w jednej swojej połowie mogłoby to się dziać doskonale dwa tysiące lat temu — gdyż działo się wówczas tak samo...
... Mianowicie stary Aron powrócił do domu... Żona dyskretnie usunęła się za próg. Była „nieczystą,“ wybierała się właśnie do mikwy. Położyła klucz do spiżarki dla męża na stole, gdyż w tym okresie nie mogła mu go podać, aby przypadkiem jej „nieczysta“ ręka kobieca nie zetknęła się z czystą ręką męża. Przesunęła się obok syna Joela delikatnie, aby go nie pokalać,