Strona:Leo Belmont - Walka cudów.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   4   —

bo tak każe „czystość“ w Izraelu, od tysięcy lat zachowywana jednakowo.
Joel wszedł do pokoju. Zaczerwienił się, zobaczywszy ojca. Miał sumienie — nieczyste.
Widział, że stary ojciec przygarbił się cały w fotelu, że jego czoło, zmarszczone troską wyżywienia i wychowania dwunaściorga dzieci z ciężkiego zarobku, sfałdowało się podwójnie — że z koralowych jego powiek upadła srebrna łza na srebrną brodę, stoczyła się i zginęła w czarnych zwojach kapoty.
Serce Joela stukało boleśnie w piersi. Wiedział, że to on był tej łzy powodem — wiedział, że ojciec zaraz przemówi do niego.
— Joelu!
Przysunął się — i stanął w postawie pełnej poszanowania z lekko nachyloną głową o twarzy szlachetnej, ożywionej myślą rozbudzoną wcześnie.
— Joelu!... ty mi się nie podobasz...
Młody człowiek milczał...
Ojciec westchnął:
— Joelu!... ty rano się dzisiaj modliłeś, ale ja widziałem, że ty się nie kiwasz... Ty jesteś bardzo dumny... Ty chcesz być większy od króla Dawida — który się kiwał.
Syn milczał. Tylko zgiętemi palcami zlekka nerwowo przebierał po czystej kapocie.
— Joelu!... Twoja kapota mi się nie podoba. Ty myślisz, że jak ty zarabiasz już sam we fabryce, to ty możesz sobie już wymyśleć, jaki ma być krój kapoty...
Milczenie, pełne szacunku. Tylko pierś syna podnosi się ciężko.
— Joelu!... wczoraj rabin zwrócił moją uwagę na to, że ty nie nosisz zupełnie ani śladu pejsów. Ty się golisz przy samych uszach. Nu, ja ciebie, jak ojciec,