Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śmiechem — nadewszystko śmiać się, śmiać i z chodu popadać w taniec...
Dość było jej spojrzeć na surową twarz przeoryszy, witającej ją z prezydującego miejsca przy długim stole majestatycznym znakiem krzyża i wyciągnięciem do pocałowania bladej, jak opłatek, ręki — na spuszczone ku talerzom z czarną polewką oczy mniszek w ciemnych habitach, na milczące wychowanki klasztorne, śledzące ją ukradkiem, skośnemi spojrzeniami z pod kryjących dwie trzecie twarzy kapturków — aby, zajmując próżne krzesło przy tej spartańskiej syssytii, swoim wrodzonym talentem aktorskim zlała się całkowicie z tłem.
Miała wprawdzie chwilowo ochotę parsknąć śmiechem i zawołać: „Prawda, że jestem tak dobrem czupiradłem, jak wy!“ — ale smak polewki trochę zmroził jej usposobienie. Nadto straciła zaraz chęć do śmiechu, gdyż sąsiadka, czternastoletnia panna Reville, przedstawiając się jej pocichu, tuż niezwłocznie szeptem zakomunikowała jej rzecz nie usposabiającą do śmiechu: „Siedzimy w tej sali, w której rycerz Saint-Aure; powróciwszy z wyprawy Krzyżowej, powiesił za nogi wobec żony, przywiązanej do małżeńskiego łoża, jej kochanka, trubadura, i kazał jej patrzeć przez całą dobę na jego konanie, poczem kazał ją rozedrzeć przez ogary, w tem miejscu, gdzie jest teraz kaplica, zbudowana dla ekspiacji przez samego rycerza Saint-Aure. Po jego śmierci zamek zmieniono na klasztor, aby zatrzeć pamięć o tej ohydnej zbrodni!“